Nożyczki w sądzie ;)
Jak to jest, powiedzcie mi, że nawet jak sobie coś idealnie zaplanuję, to zawsze w którymś miejscu się sypnie?
Wstałam dzisiaj o barbarzyńskiej porze, w zasadzie w środku nocy – o 6.15. Szóstej piętnaście! Sama nie wiem, jak ja tego dokonałam 😉 Ja, sowa i największy śpioch, co rannych ptaszków nie miał nawet wśród dalekich przodków. Nic to. Wstałam, bo musiałam się o 8.30 zameldować w sądzie i nie ma przebacz. Postanowiłam więc nie musieć zbierać się na ostatnią chwilę (co już jest wbrew mojej naturze), wyjść wcześniej na autobus (aaaaa! ja?!?!?) i na dodatek mieć przygotowane drobne na bilet (sama nie wiem co we mnie wstąpiło ;)), a wszystko to, żeby nie wpadać przed salę rozpraw jak zawsze w ostatniej minucie, bez tchu i wyglądając jak ostatnie nieszczęście.
Wstałam w każdym razie, wprawdzie po dwukrotnym przestawianiu budzika, ale wstałam 😉 Umyłam się, uprasowałam, ubrałam, uczesałam. O dziwo udało mi się nie zabrudzić przygotowanej bluzki podczas śniadania ani podczas mycia zębów, nie upaprać spodni wypuszczając zwierzyniec do ogrodu, nie zapomnieć spakować dowodu, portfela czy czegokolwiek. Zapowiadało się idealnie.
Do sądu dotarłam o 8.15 i żwawo skierowałam się ku bramce wykrywającej metale. Nauczona doświadczeniem, stojąc w kolejce, wypakowałam wszystkie metalowe przedmioty: klucze, komórkę, dezodorant (cholera, zabrałam go? przecież wiem, że zawsze się czepiają dezodorantów…) portfel i co tam sobie jeszcze przypomniałam. Przełożyłam plecak na taśmę i mykam przez bramkę. Piiiiiiiiiiiii…
– Ma Pani coś w kieszeniach? – pyta mnie Pani kontrolująca ruch bramkowy.
– A skąd! Przecież ja nawet kieszeni nie mam!
– To może to klamra przy pasku?
Uniosłam bluzkę, żeby okazać, że paska brak, a nawet guzik w spodniach mam plastikowy.
– Może fiszbiny? – proponuję nieśmiało i bez szczególnego przekonania.
– Może… – pani nie wyglądała na szczególnie przejętą pikaniem. Przepuściła mnie, zebrałam rozsypane dobra metalowe i podchodzę po plecak. Tu do akcji wkroczył policjant siedzący za ekranem maszynki rentgenującej.
– Proszę wyjąć nożyczki.
– Jakie nożyczki? – zapytałam odruchowo, ale za chwilę zreflektowałam się, że nie ma się co kłócić, bo ja nie jestem w najmniejszym stopniu pewna zawartości mojego plecaka i jestem w stanie ostatecznie przyznać się do każdej rzeczy rzekomo w nim się znajdującej. Kiedyś przez trzy tygodnie nosiłam w nim worek z butami na fitness, bo nie miałam kiedy wyciągnąć 😉 Albo bolerko ślubne, które miałam komuś tam przekazać w wolnej chwili, ale wpadło pod buty i o nim zapomniałam. Albo trzy książki do czytania, bo w pierwszej zostało mi już tylko kilka stron, druga była cieniutka i podejrzewałam, że zdążę ją wchłonąć w lekarskiej poczekalni, a przecież muszę mieć coś jeszcze do czytania na powrót do domu 😉 I tak dalej, i tym podobne. Pocieszam się tylko, że mam to w genach i u nas to rodzinne. Mój brat na przykład w ogóle nie miał w zwyczaju rozpakowywać plecaka w podstawówce. Ja już nie mówię o jakichś czerwcowych drożdżówkach znajdowanych we wrześniu w bocznych kieszonkach czy tonach papierków po… i kartoników po … (tu wstawić nazwy ;)). Ale… Kiedyś mama wyprawiając go do szkoły na trzy lekcje zdziwiła się, skąd taki plecak napakowany, otwarła, a tam wielka książka do plastyki ledwo się mieści.
– Synu, a po co Ci książka do plastyki, skoro dziś masz tylko dwa języki polskie i biologię?
– Bo plastykę mamy w czwartek, to się już nie opłaca wyciągać.
W poniedziałek… No pewnie, że się nie opłaca! Mojemu bratu zresztą większości książek i zeszytów nie opłacało się wyciągać z plecaka, a już szczególnie nie opłacało się ich wyciągać, żeby się nie daj Boże pouczyć, więc chodził w pełni wyposażony i nie szło mu przemówić do rozsądku 😉
W gimnazjum natomiast, tak na marginesie, zmienił podejście i wtedy już najczęściej książek nie opłacało mu się pakować, a nie wypakowywać 😉
Sami rozumiecie więc, że ja, obciążona takimi genami, też miewam w plecaku wszystko. Mogę mieć w nim tysiąc długopisów, ale jeśli wychodzę na szybko i nie jestem pewna, czy jakieś pisadło mam, a czasu mi szkoda na sprawdzanie, wtedy i tak dorzucę tysiąc pierwszy 🙂 Podobnie z nożyczkami, taśmą klejącą, książkami, notesami i innymi przyległościami. Jedne nożyczki więc to bedłka, ale kurczę, byłam przekonana, że nożyczek nie mam, bo nie dalej niż w niedzielę były mi strasznie potrzebne podczas pikniku na Błoniach i znaleźć nie mogłam, więc ultraważne ulotki zamiast rozcinać, rozrywałam nieestetycznie :/
Rozmyślając o obecności nożyczek w plecaku musiałam się lekko zwiesić, bo Pan chrząknął, popatrzył na mnie dobrotliwie i tłumaczy mi dzielnie, że widzi, że mam tam nożyczki, a nie mogę z nimi wejść, więc muszę je wyjąć i oddać do depozytu.
– To ja naprawdę mam nożyczki? – absolutnie nie mogłam przeżyć, że nie znalazłam ich tej niedzieli, kiedy były mi tak niezbędne 😉 – Już poszukam.
Zajrzałam do kieszonki, w której obecność nożyczek była najprawdopodobniejsza. Nie ma. Zajrzałam do drugiej. Nie ma. Włożyłam rękę do głównej komory, pomieszałam w zawartości próbując wyczuć cokolwiek metalowego. Nie ma.
Patrzę więc z zakłopotaniem na policjantów, bo jednak jakby głupio podważać ich słowa, ale co zrobić, skoro nożyczek nie ma.
– Muszą być, bo je tu widzę.
Skoro tak, to szukam drugi raz, dokładniej. Wywlekam zawartość kieszonki małej i średniej – nic. Pani bramkowa z lekkim niedowierzaniem wpatruje się w kupkę przedziwnych rzeczy piętrzących się przy taśmie, ale kupka zupełnie nic sobie z tego nie robi i z wciąż tą samą gracją leżą sobie na niej cztery paczki chusteczek higienicznych o różnym stopniu opróżnienia, trzy długopisy, w tym jeden w częściach, pół metra kremowej, satynowej wstążki i metr wstążki organtynowej, gumka do mazania, klucze, zamykane lusterko, strugaczka, woreczek strunowy z plasterkami na palec, paczuszka tabletek przeciwbólowych, Protopic, cztery faktury VAT na zakupy biżuteryjne, w tym jedna z zeszłego miesiąca, kilkanaście druczków pocztowych, dwie recepty, rozwalona torebka stugramowa z liściastą zieloną herbatą, którą dostałam cztery tygodnie temu od przyjaciółki, ale o której zapomniałam, kawałek materiału do załatania spodni dresowych, taśma klejąca, 3 niebieskie naklejki z napisem Priorytet, saszetka z babskimi akcesoriami, plastikowy grzebień, dwa spinacze do prania i cztery biurowe, paczuszka zszywek, dwie linijki, spray na katar, woda toaletowa, dwa woreczki z drobnymi koralikami w jasnym różu, dwa pudełka z kolczykami ślubnymi dla koleżanki, trzy paczki gum do żucia o różnych smakach i dwie krówki-ciągutki, które musiały mieć ze sto lat i w ogóle nie wiem w jakich okolicznościach weszłam w ich posiadanie 😉
Nożyczek brak.
Biorę się więc z zapałem za największą komorę, bo czasu coraz mniej, a efektu ani widu, ani słychu. Kupkę osobliwości zasiliły po chwili Focus i stara Angora, dwie książki, woreczek ze srebrnym drutem kupionym dnia poprzedniego, teczka z ogłoszeniami Klonowymi, druga teczka z papierami, zaświadczeniami o papierach i zaświadczeniami o zaświadczeniach, 1,5-litrowa butelka Cisowianki, tusz do rzęs i krem do rąk, cztery wizytówki i trzy archiwalne listy z zakupami do zrobienia, dwie drewniane szpilki do włosów, tylna lampka rowerowa, składana siatka na zakupy, tubka wapna rozpuszczalnego, krople do oczu i… ta-dam! Cążki do paznokci! Triumfalnie wyciągam je z plecaka i okazuję, tłumacząc, że to to musiało być widać, bo to już ostatnia rzecz w plecaku i na dodatek metalowa.
Pan jednak pokręcił przecząco głową i upiera się, że widział nożyczki. Przerzucamy więc jeszcze raz plecak na taśmę iii….
– No są nożyczki.
No jak ciocię Stasię kocham, jak są, jak nie ma? Moje niedowierzanie musiało się rzucać w oczy, bo pan tylko spojrzał i zawołał mnie:
– Proszę podejść i spojrzeć: tu jest ostrze, a tu te rączki do trzymania.
Spojrzałam na ekranik i próbowałam zlokalizować nożyczki, ale nijak mi to nie szło. Szczerze – ten obraz na monitorze mógł być jak dla mnie równie dobrze USG ciążowym lub rentgenem zatok. Starałam się jednak nie pogarszać swojej sytuacji, więc nie powątpiewałam w kompetencje uprzejmego pana obserwatora. Przytaknęłam, że widzę nożyczki, ale nijak nie ma ich w plecaku.
– Ale mnie tu pokazuje, że są.
– A nie pokazuje przypadkiem w której kieszonce? – moja desperacja sięgnęła zenitu.
Pan roześmiał się szczerze i stwierdził, że takich wymagań to jeszcze nikt od niego nie miał. No ba…
W niczym nie polepszyło to jednak mojej sytuacji, bo do rozprwy zostały 4 minuty, a ja nadal stałam z wybebeszonym plecakiem przy bramce kontrolnej, budząc szczerze zainteresowanie przechodzących osób.
Chwyciłam więc za dno plecaka, przewróciłam go do góry kopytami i kilka razy potrząsnęłam energicznie. Cokolwiek w nim było, musiało wylecieć. I wyleciały, owszem, papierki po gumach do żucia, na które zawsze brakuje kosza, a na ulicę rzucić jakoś nie potrafię, ze dwie chusteczki, które podzieliły los papierków, jeszcze jedna zabłąkana wizytówka i resztki rozsypanej herbaty, po której torebeczka leżała na utworzonej wcześniej kupce.
Nożyczek niet.
Zaczęłam więc zwijać plecak w rulonik, w trąbkę, składać w kostkę na prosto i po skosie. Z pewnością zrobiłabym z niego w końcu łabędzia techniką origami, gdyby nie to, że przy którymś zagięciu wyczułam coś twardego. Pomacałam z większym zaangażowaniem – no nie wierzę! Nożyczki! Nożyczki są! Tylko gdzie one są u licha?
Z pomocą pani bramkowej zabrałam się za macanie szwów plecaka i okazało się, że nożyczki z braku lepszego zajęcia postanowiły uatrakcyjnić mi życie i wpaść pod jakąś nadprutą podszewkę. Wywlekłam je i patrzę na zegarek. Trzydzieści po… W dechę.
– To teraz musi je Pani tylko odnieść do depozytu, a potem można biec na salę.
– A gdzie ten depozyt?
Pani spojrzała w dal niewidzącym wzrokiem, co było dla mnie wystarczającą odpowiedzią. Za daleko.
– A nie mogę ich po prostu wyrzucić?
– Nie, bo ktoś mógłby je z kosza wyciągnąć. Rozumie Pani…
No tak. Nie ma dla mnie ratunku. Chwytając się brzytwy, wciągnęłam na twarz uśmiech nr 7 pod roboczym tytułem “Jestem taką ofiarą losu, pomocy!”, rzuciłam błagające spojrzenie i czekałam…
– No dobrze, to proszę je zostawić tu i odebrać po. Ale to w drodze wyjątku!
Oczywiście, oczywiście. Choćby się człowiek zastarał na śmierć i zaplanował na amen, zawsze znajdą się jakieś nieszczęsne nożyczki, przez które wszystko się sypie, a ludzie muszą robić wyjątki. Podziękowałam więc za wyjątek, jednym ruchem zgarnęłam całą zawartość plecaka z powrotem do głównej komory, strzepnęłam resztki herbaty z taśmy i ruszyłam biegiem ku schodom na trzecie piętro.
Jaki z tego wniosek? Następnym razem na wszelkie takie eskapady wezmę wyłącznie portfel 😉 (a i tak zapewne go zgubię albo będzie w nim coś niedozwolonego ;)) Albo zwyczajnie nie będę niczego planować. Przecież nie od dziś wiadomo, że Mariselli każdy plan się posypie 😉