Z nim sypiałam w Warszawie!
Notka wprawdzie miała zasadniczo mówić o czym innym, ale tak to już jest, że gdy w grę wchodzi TEN TEMAT, wszystko inne zbacza na dalsze tory.
W planach miałam, kontynuując o drobnych upominkach, pokazać Wam, co jakiś czas temu zrobiłam dla pewnej znajomej. Kiedy jednak myślałam, od czego by tu zacząć, moje myśli ciągle krążyły wokół NIEGO.
Ale od początku. Rok temu z haczykiem, w wirze ogólnych zmian życiowych, założywszy firmę, udałam się do stolicy na przeszkolenie w kwestiach podatkowo-papierowych u absolutnie najlepszej księgowej świata tego, na dodatek śmigającej w kwestiach koralikowo-biżuteryjnych. Musicie bowiem wiedzieć, że zostać przedsiębiorcą to bułka z masłem, ale nie dać się w try migi zamknąć za niezamierzone przestępstwa względem Skarbu Państwa i wielce nam panującego ZUSu to już zupełnie inna inkszość i pięć fakultetów człowiekowi nie starczy, żeby był pewien tego, co robi ze stertami faktur, które nagle piętrzą mu się na biurku, formularzami wysypującymi się z szuflad i pismami zalegającymi w skrzynce na listy:)
Wsiadłam więc pewnego pięknego dnia w załadowany po brzegi pociąg, ciesząc się, że udało się zająć miejsce w ośmioosobowym przedziale. Gdy ruszyliśmy, rozsunęłam plecak chcąc sięgnąć po lekturę na drogę, ale zanim trafiłam na książkę, moje palce wymacały szydełko. Kto wie, co noszę w plecaku, tego ten fakt zupełnie nie zdziwi 😉 Szydełko (na marginesie – zaiwanione mamie przyjaciółki) zostało w moim plecaku jeszcze po jednym z naszych babskich cratfspotkań, gdy u Rudej uczyłyśmy się robić dziergane kwiatki, a ja postanowiłam machnąć najpierw ciut zakręconego, filcowego zająca-ocieplacz na jajo:
a potem zabrałam się za kolejny, tym razem zwyczajnie zielony 🙂
Zaczątki ubranka dla jaja w plecaku też znalazłam i tym sposobem po dwóch minutach intensywnego grzebania wyprostowałam się, dziarsko nawinęłam kordonek (ten z kolei ukradziony bezczelnie Gagatce) na palec wskazujący i zanim uroczyście dziergnęłam pierwszy półsłupek, rozejrzałam się po przedziale.
Ożeszwmordęż janiemogę!
Siedzę sobie, patrzam, a tu naprzeciwko zniknął pan w garniturze, łysawy dres w zielonych spodniach i dwie panie blondynki, a zamiast nich widać tylko jakieś cztery pary anonimowych kolan i, od prawej do lewej: laptop, laptop, laptop i (ta-dam!) laptop. Ściana sprzętu.
Spojrzałam w bok: laptop, laptop, laptop.
Przyznam się Wam, nieswojo się poczułam. Siedem laptopoów i Marisella z szydełkiem, jakby się z choinki urwała 😉
Cholercia, myślę sobie, gdzie te czasy, kiedy w pociągach ludzie krzyżówki rozwiązywali, książki czytali, robili na drutach i jedli kanapki z jajem na twardo? Teraz to nawet z kordonkiem głupio siedzieć wśród tych wszystkich komputerów, szczególnie że co i rusz zza któregoś wychyla się zdziwiona głowa, zupełnie jakby chciała zamówić dla mnie, skulonego w kącie rękodzielnika, pomoc psychiatryczną. Przez Internet 😉
Najdyskretniej jak się da dziergając półsłupki dotarłam do stolicy i ruszyłam na poszukiwanie mieszkania znajomej, która w dobroci swej zgodziła się mnie w Warszawie przenocować. I tu, moi drodzy, kolejny szok tego dnia.
Zmierzając grzecznie za Maryną, która wyszła po mnie, żeby przeprowadzić mnie przez meandry strzeżonych korytarzy, przekroczyłam próg jej mieszkania (pięknego! absolutnie jak z marzeń!) a tam, w głębi, przyćmiewający swym czarem wszystko – ON!
Czyż można się nie zakochać? 😀
No i widzicie, tak to właśnie jest. Człowiek jedzie przez pół kraju w poważnych sprawach, celem edukacji, w interesach, załatwia przy okazji milion istotnych kwestii, podatki mu sen z oczu spędzają, zza węgła wyglądają straszne rubryczki i przerażające tabelki, a w pamięć i tak najbardziej zapada mu co? Kot.
🙂
A Gustaw do tego szczególnie dawał się zapamiętać, bo niby młodziutki, ale charakter zdradzał już powagę, klasę i wyrafinowanie 😉 Serio. To, z jakim pobłażaniem ten kot na mnie patrzył, nie da się opisać słowami, ale zapewniam Was, czułam się niezwykle zaszczycona, kiedy kocio postanowił spać ze mną i pół nocy polować na moje palce u stóp 😉
A ja, gdy tylko go zobaczyłam i zauważyłam w Marynie kociarę, postanowiłam, że musi ode mnie koniecznie w podziękowaniu dostać jakiś koci gadżet do domu. Do głowy przychodziły mi różne pomysły, ale na dłużej utkwiła idea zawieszek na kieliszki. Takich, co to się je na nóżce umieszcza i dzięki temu wiadomo, które wino jest czyje 🙂
Ponad rok mi zeszło, bo szukałam jakichś elementów bazowych, które dałyby się wykorzystać, nie znalazłszy jednak nic odpowiedniego, postawiłam na najprostsze rozwiązanie i uformowałam zawieszki z drutu zakończonego kotami i różnobarwnymi koralikami 🙂 Delikatnie go rozginając można założyć zawieszkę na nóżkę kieliszka, a potem w ten sam sposób zdjąć 🙂
Nie jest to wprawdzie do końca to, o czym myślałam początkowo, i nie jestem pewna, czy w praktyce i na dłuższą metę takie rozwiązanie się sprawdzi (pozostanie zapytać właścicielkę :)) ale mam nadzieję, że koty posłużą choć przez jakiś czas, póki nie wydumam czegoś bardziej zbliżonego do pierwotnej wizji 🙂
A szydełkowy pokrowiec na jajo? Ha, skończony! I to przez samą Marynę, którą wieczorkiem nauczyłam dziergać łańcuszek, słupki i półsłupki. Nasze wersje wydarzeń wprawdzie ciut się różnią – ja jestem zdania, że wykazywała ku temu chęci, ona twierdzi, że ją sterroryzowałam, ale fakt pozostaje faktem – ubranko na jajo jak marzenie 🙂
Wracając do Krakowa nie mogłam więc już szokować rękodziełem, musiała mi wystarczyć książka. Na szczęście nie jechałam już z siedmioma laptopami 🙂 Siedziała za to w tym samym przedziale pewna Pani, która zwróciła moją uwagę piękną apaszką.
Gdy zbieraliśmy się do wyjścia z pociągu spojrzałam przelotnie także na to, co Pani miała w uszach i pomyślałam sobie: “Maaaatko, a co za czub dziki jej te kolczyki zrobił?..”
Wystarczyła nanosekunda refleksji i sama sobie odpowiedziałam: “Cholera, ja!!!” 😀