Akira od kuchni, czyli nieznane zagwozdki biżuteryjki Mariselli;)
Lubicie czasem spoglądać na pewne sprawy od kuchni? Widzieć to, z czego niektórzy nie zdają sobie sprawy?
Ja bardzo lubię 🙂 Lubię zaglądać do cudzych warsztatów, lubię przyglądać się pracy innych osób, lubię wiedzieć, jak powstają pewne rzeczy, o powstaniu których się w sumie nie myśli. Lubię gdy zaskakuje mnie, że w wytwórniach czekolady pracuje ktoś, kogo jedynym zadaniem jest jej zjadanie i ocenianie jakości (jakaż cudna praca! ;)), gdy dowiaduję się, jak zbierane są orzeszki piniowe do pesto, jak produkuje się plastelinę, a jak zamki do drzwi albo makaron-świderki 😀 Lubię też, gdy dociera do mnie, ile tęgich umysłów rozgryzało czasem zupełnie nieoczekiwane problemy przy produkcji najzwyklejszych zwykłości 🙂
A ponieważ sama lubię tak przez ramię zaglądać, pozwolę i przez własne rzucić okiem 🙂
A na tapecie ostatnio kolczyki Akira – niby nic niezwykłego – prosty wzór, na który wpadłam przypadkiem, nic wymyślnego, kilkadziesiąt kryształków Swarovskiego w jednym rozmiarze, kilkadziesiąt w drugim… Gdzie tu może leżeć jakikolwiek problem?
Heh, no właśnie. Przy pierwszej parze, zupełnie bezbarwnej – nigdzie. Przy drugiej, w czerwieni z czernią – także go nie było. Przy trzeciej jednak, w zieleni z fioletem, coś się już jednak niedobrego porobiło:
I czemu, ja się pytam? Czemu to się marszczy, skoro wzór ten sam, kryształy Swarovskiego te same i ogólnie jeszcze przed chwilą wychodziło, a teraz już nie? Jeden kolczyk wyszedł ładnie, płasko, a drugi takie hece odstawia? Cóż u licha…
Ileż się nasiedziałam, ile namyślałam, ile spisków ogólnoświatowych próbowałam wywęszyć 😉 Nie mogłam zrozumieć, co zaszło. Rozplatałam i splatałam na nowo, zmieniałam żyłkę, nici i co tylko jeszcze przyszło mi do głowy, a sprawdzony wzór nadal na tym jednym kolczyku się poddawał.
W końcu poddałam się i ja, zabrałam się za kolejną wersję kolorystyczną, z bólem serca uznając swoją porażkę. Chciałam poprawić sobie nastrój Akirą w fiolecie i szmaragdzie, wysypałam szmaragdowe kryształki z jednego woreczka, potem kolejne z drugiego, bo w tym pierwszym było za mało, i coś mi one dziwnie wyglądały. Niby jedne czteromilimetrowe i drugie czteromilimetrowe, jedne i drugie od sprawdzonego dystrybutora, więc na pewno oryginalne, ale jakby jednak inne od siebie. Mniejsze jakieś, choć bardzo, bardzo nieznacznie, pojedynczo nie do zauważenia.
Chwyciłam za suwmiarkę i faktycznie – kryształki z jednej kupki, sprowadzane dość dawno temu ze Stanów, miały 3,65 mm wysokości, z drugiej zaś kupki, kupione w Polsce niedawno na zapas – 3,80 mm (a jedne i drugie niby czteromilimetrowe, heh ;))
Jak nic 0,15 mm różnicy. Niby niewiele, tyle co nic właściwie, ale wystarczy, żeby wzór nie wyszedł, a kolczyk był nie do zrobienia. Kto by pomyślał 🙂
Mnie jednak zastanowiło jeszcze coś innego – skąd ta różnica? Czyżby na rynek amerykański produkowano inne Swary? Możliwe to? A może jednak któreś to podróby?
Dumając tak i węsząc aferę międzynarodową, przypomniałam sobie o tym, jak to parę lat temu Swarovski zmienił szlif swoich kryształków bicone i dodał im kilka dodatkowych fasetek:
O, widziecie je? Te trójkątne, zaznaczone strzałkami – we wcześniejszych kryształach, tych sprzed zmiany szlifu, tych fasetek nie było:
Niestety, Swarovski nie był uprzejm (czy też nie przyszło mu do głowy) uprzedzić, że oprócz zmiany szlifu, kryształki będą teraz również o 0,15 mm większe. Drobiażdżek… 😉 A ja się tyle nadumałam co robię źle, tyle razy splatałam i rozplatałam, tyle teorii spiskowych stworzyłam! 😉
A tu proszę, dziesiąta część milimetra może mieć takie znaczenie i tak sfrustrować biedną biżuteryjkę, która chciała oliwkowo-ametystową Akirę zrobić już-teraz-natychmiast, a czekać musiała, aż dojdą do niej domówione kryształy w nowej wersji, bo stara się nie nadaje 🙂
Przyszłoby Wam do głowy, patrząc na tak banalne kolczyki, że tyle rozmyślań wymagały? 🙂