Chcecie zobaczyć ptaszka? ;)
Od dawna chciałam Wam pokazać mojego ptaszka, tylko jakoś przed Świętami nie mogłam się zebrać, a w Święta nie wypadało 😉
Ptasiek powstał jako moja pierwsza próba zmierzenia się z ArtClayem (czyli glinką, która po wypaleniu staje się czystym srebrem), i to pod okiem profesjonalnej instruktorki – Kasi Sobieszczyk 🙂 Jeśli jednak myślicie, że wzięłam udział w jakimś nudnym kursie prowadzonym przez wysztywnioną AC-mądralę, to się grubo mylicie 😀 Gruuuuubo 😀
Z Kasią i jej TŻ po raz pierwszy na żywo spotkałam się po przed-przedostatniej krakowskiej giełdzie minerałów – wypiłyśmy herbatkę, pożułyśmy suszonego wołu, obżarłysmy Chińczyka i umówiłyśmy się, że po listopadowej giełdzie na Akademii Ekonomicznej (no uniwersytet mi przez usta nie przejdzie, wybaczcie :D) Kasia pokaże nam, to jest mnie i Gagatce (którą też udało mi się zaciągnąć na herbatkę), jak się za ArtClay w ogóle zabrać 🙂
Ja o ArtClayu wiedziałam wtedy tyle, że istnieje, jest drogi, trudny, ale są ludzie, którzy z niego robią cuda. Moja wiedza praktyczna była jeszcze bardziej ograniczona, bo zerowa 😉
Nie zważając jednak na ten fakt, 6 listopada, z wieczora, taszcząc siatę z gorącym dietetycznym sernikiem-niewypałem, flachą różowego wina niewiadomego pochodzenia oraz butlą Pepsi Max (jako człek uzalezniony od owej ;)) i plecak z suszarką, palnikiem, drutami, pilnikami i innymi cudami, wpakowałam się w autobus, w którym siedziała już Gagatka. Dojechałyśmy razem do Dietla, znalazłyśmy tymczasowe Kasiowe centrum dowodzenia, tj. wynajęte przez nią mieszkanie i wparowałyśmy do środka 😉
Naukę obchodzenia się z ArtClayem zaczęłyśmy od zapoznawania się z fachową literaturą. Przejrzałyśmy masę książek, z których większość wypełniona była fantazyjnymi szlaczkami zamiast literek 😉 a w międzyczasie Kasia, wprowadziwszy się (i nas) za pomocą winka w wyjątkowo dobry nastrój (nie żeby bez winka była smutasem ;)) i uniemozliwiając poniekąd swojemu Lubemu oglądanie w skupieniu Mam Talent, skandowała hasła popierające Piotra Lisieckiego 😀
Po intensywnej lekturze przyszedł czas na zajęcia praktycznie. Na pytanie, co robimy, odpowiedź mogła być tylko jedna: PTASZKA 🙂 Od samego rana temat ptaszkowy się bowiem przewijał intensywnie – na giełdzie rozmiawiałyśmy m.in. penisie, który wygrał konkurs ArtClayowy (klik!), a zaraz potem zacumowałyśmy przy stoisku pana sprzedającego kryształowe odpromienniki i inne takie czary-mary 😉 Wśród asortymentu Pan miał także kryształowe prącia 😀 Kasia, po przyjrzeniu się obiektom, prosto z mostu wyraziła uwagę, że fajne, ale strasznie małe 😉 Na to Pan arcypoważnie stanął w obronie fallusów i stwierdził, że przynajmniej w sam raz mieszczą się do reki. Hmmm… 😀 Zmilczałyśmy, bo czasem lepiej nie wnikać 🙂
Skoro więc zdecydowałyśmy się stworzyć wisior z ptaszkiem, w mojej głowie szybko narodził się taki z grubsza plan:
Sam ArtClay okazał się materiałem trudnym i łatwym zarazem 🙂 Nie wszystko da się z niego zrobić, ale wiele rzeczy, które da sie zrobić, da się zrobić łatwiej, niż ze srebra w jego normalnej formie 🙂 Co nie znaczy oczywiście, że łatwo 🙂 Aby tworzyć cuda takie, jak mistrzowie ArtClayowi, trzeba mieć spore umiejętności i wprawę 🙂
Ptaśki do trudnych nie należały na szczęście, choć panująca atmosfera potrafiła urozmaicić pracę nad nimi 😉 Najpierw byłam poganiana w temacie stworzenia papierowych wzorów, a nie szło łatwo, bo jak człowiek ma wizję, to na żadne kompromisy szedł nie będzie 😉 Potem, po obmyśleniu strategii pracy, miałam rozwałkować glinkę na grubość 4 kart do gry (takich profesjonalnych narzędzi się używa, a co! ;)), co też uczyniłam. Po rozwałkowaniu okazało się jednak, że liczenie do czterech przerasta moje umiejętności, bo jedna kupka kart, na której opierał się wałek miała tych kart trzy 😀 Doprawdy nie wiem, jak to się stało 😉
Mimo to, ptaszki i serduszka wyszły całkiem całkiem i czekało je suszenie. Kasia proponowała jeszcze, żeby u góry zrobić w przyszłym wisiorze dziurkę do zawieszania na rzemieniu/łańcuszku, ale stwierdziłam, że nie będę ptaśków dziurawić, bo nie będzie to pasować do serduszek 😉 W zamyśle miałam już poza tym dorobienie blaszce ogniwka w odpowiednim kształcie, co przy okazji pozwoliłoby mi się nauczyć lutować srebro do ArtClaya i ogólnie obadać, jak wypalony ArtClay reaguje na palnik i wszelkie inne tego typu zabiegi 🙂
Skoro już ten wisior traktowałam w pełni eksperymentalnie i szkoleniowo, warto było wymęczyć go jak najbardziej i jak najwięcej się na nim dokształcić 🙂
Po odrzuceniu wariantu dziurkowego, zabrałyśmy się za krok kolejny, czyli suszenie glinki. Akurat parę dni wczesniej na jednym forum biżuteryjnym czytałam, że ukształtowana praca z AC przed wypaleniem musi być dokładnie wysuszona, bo inaczej może wybuchnąć. W odpowiedzi ktoś inny oponował stwierdzając, że to fantazja, bo nie zdarzyło się jeszcze, żeby AC mu wybuchło.
Nam się zdarzyło 😉
Potraktowałyśmy ptaśki palnikiem (co nie było takie łatwie, bo okazało się, że mamy wprawdzie na stanie dwa palniki, ale ani pół zapalniczki, którą by można palniki odpalić :D), a te w ciągu chwili podskoczyły agresywnie na skamoleksie (takiej podkładce do wypalania :)). Przyjrzałyśmy się rebeliantom i zauważyłyśmy ślady po wybuchach – z tyłu wyraźne pęknięcia, a z przodu wybrzuszenia 🙂
Dosuszyłyśmy więc wisior porządnie i już bez przeszkód wypaliłyśmy do końca. Wisior skurczył się lekko. Ponoć powinien zmaleć o 10% podczas wypalania i chyba faktycznie tak mniej więcej to wyszło.
Po wypaleniu, jak zawsze, AC było białe, więc wyszczotkowałyśmy je drucianką i pokazało się jaśniutkie srebrerko, gotowe do dalszego się nad nim znęcania 🙂
To już był jednak etap drugi, za który odpowiedzialna byłam sama i któremu poświęciłam nazajutrz całą niedzielę 🙂
Postanowiłam, że najpierw uporam się z ogniwkiem serduszkowym. Wzięłam srebrny drut i zaczęłam kształtować serducho. Już samo to okazało się nie takie proste, bo nijak eleganckiego małego serduszka z jednego kawałka drutu nie dało się zrobić – szpic nie wychodził ostry i ładny. Po kilku próbach stwierdziłam, że będzie trzeba serce zlutować z dwóch kawałków i to się udało nawet bezproblemowo. Doszlifowałam je następnie tak, żeby pasowało do blaszki, wymoczyłam wszystko w lutówce i brałam się za grzanie całości.
W założeniu przylutowanie ogniwka do blaszki z AC miało być proste i nie sprawiać kłopotu. W rzeczywistości okazało się kapkę problematyczne 🙂 Nie ma bowiem co kryć, że wisior ptaśkowy to jest porządny kawałek blachy (ma grubość 1,2 mm) i trudno go porządnie nagrzać, to zupełnie inna bajka niż z jakimiś tam drucikami. Do tego ciężko było nagrzać blachę odpowiednio mocno, nie stapiając przy tym ogniwka (z drutu 0,9 mm), a bez rozgrzania obu elementów nie ma co mówić o lutowaniu. Do tego jak tu zlutować miejsce przy blaszce, nie rozlutowując jednocześnie wcześniej połączonego szpica serduszka zaledwie parę milimetrów dalej? Teoretycznie różna miękkość lutu wystarczy, w praktyce konieczność mocnego nagrzania blachy sprawiała, że temperatura topiła nawet twardy lut.
Siedziałam więc i klęłam pod nosem, z uporem maniaka próbując dokonać tego, co było widać poza zasięgiem moich umiejętności 😉 Po kilku godzinach uznałam jednak, że czas opracować plan B, bo nic z tego nie będzie 😉
Powzięłam więc zamiar przylutowania od tyłu kawałka rurki. Zawsze to grubsze, czyli łatwiej będzie równomiernie nagrzać.
Plan B okazał się bajecznie prosty w wykonaniu i rurka przylutowała się niemal sama, dołączając do zbiorowiska dziwności widocznego na rewersie wisiora 😉
Wśród dziwności były już bowiem ślady nieszczęsnych eksplozji oraz inicjały osób uczestniczących w procesie twórczym: dyrygującej Kasi, przyglądającej się Agatki i pochrapującego Bartka. Moje E również tam było, na samym końcu, ale raczej go nie widać, ponieważ uprzejme było z gracją wybuchnąć 😉
Tak czy owak, rurka została przylutowana, ale po przełożeniu przez nią rzemienia i obadaniu, jak to się będzie prezentować, doszłam do wniosku, że tak być nie może. Ptaśki wygladały jakoś tak ciężko i w ogóle nie tak jak chciałam. Tak to jest, jak człowiek ma swoją wizję, to trudno mu chodzić na kompromisy 😉
Wróciłam więc do planu A, bo uparłam się, że musi być tak, jak sobie to wymyśliłam, choćbym miała przy biurku resztę życia spędzić 😉 Wodniki tak mają ponoć 😉
Podczas kolejnych prób, przeplatanych cyklicznymi wnerwami na nieposłuszną materię, nakapałam przypadkiem lutem na wisior. Tragedia to żadna, bo można to spiłować pilniczkiem i śladu nie będzie, ale że lut miał zadziorek, zanim dwa razy pomyślałam, chwyciłam za odstający kawałeczek, żeby go oderwać. W efekcie zafundowałam sobie wyrwaną razem z lutem dziurkę w blaszce i kolejne X czasu spędziłam na próbie łatania nieszczęsnego wisiora 😀
Moje niezmordowanie zostało jednak nagrodzone i po załataniu blachy srebrem i ułożeniu wisiora na wymyślej konstrukcji z kawałków skamoleksu, udało się – ta dam! – dolutować serducho 😀 Sialalalala 🙂
Tym samym rurka z tyłu stała się niepotrzebna, ale postanowiłam odciąć ją na końcu, bo bałam się, że odlutowując zepsuję sobie coś innego 😀
Zostało mi więc jeszcze tylko zrobienie krawatki w kształcie kuleczki, co przy dotychczasowych przejściach okazało się już bułką z masłem 🙂 Wprawdzie nie obeszło się bez pomyłek, bo odmóżdżyło mnie już totalnie i ze trzy razy przylutowałam ogniwko do kulki nie w tym kierunku co trzeba, ale to już zmilczę, nie będę się wszak kompromitować doszczętnie 😉
Wynik swoich zmagań wykwasiłam i zgarnęłam do plecaka, wybiegając na umówione spotkanie z Kasią, Bartkiem i Gagatką. Popijając zieloną herbatkę pokazałam ptaśki w ich obecnym stadium rozwoju i wyjaśniłam, że chcę je jeszcze wypolerować i zaoksydować, żeby rysunek stał się bardziej wyraźny.
I wtedy Kasia, za jakimś diabelskim podszeptem, rzuciła hasło: zoksyduj sobie na turkusowo, będzie Ci pasować do turkusowego rzemienia.
Ffffffffffffffffffff…
Muszę dodawać, że w tym momencie nie było już mowy, żebym zoksydowała ptaśki po ludzku, na czarno? 😀 Zafiksowałam się na punkcie tego turkusu, już widziałam ten boski efekt oczyma wyobraźni, a pech chciał, że nie miałam oksydy na gorąco. Postanowiłam jednak nie martwić się tym na zapas, tylko zająć się najpierw wypolerowaniem ptaszków 🙂
Tu, w ramach drobnej dygresji, powiem Wam, że zawsze bylam przekonana, że wyrobów z ArtClaya nie da się wypolować tak, jak zwykłego srebra – na gładko, błyszcząco, lustrzanie – bo taka po prostu jest widać specyfika tego materiału. Widziałam masę prac z AC i wszystkie były satynowane, włókninowane i ogólnie wykańczane na matowo, błyszczącej jak zwykłe srebro nie widziałam żadnej.
W literaturze przeglądanej w sobotę rzuciło mi się jednak w oczy, że są prace wypolerowane na błysk, czyli da się 🙂 Oczywiście wiedząc to nie było mowy, żebym nie zapragnęła mieć wisiora gładkiego jak lustro 🙂 Ciekawa efektu wyjątkowo cierpliwie polerowałam ptaśki, najpierw filcem z jedną pastą, potem z drugą, na koniec bawełniaczkiem. Matowe zostawiłam tylko wklęsłe wzorki czyli właśnie ptaszki i serduszka. Tak dla kontrastu 🙂
I powiem Wam – wypolerować na lustro się udało, choć było to bardzo czasochłonne 🙂 Nie dziwię się teraz, że nikt się w to nie bawi 😉 Żeby AC było takie typowo matowe, wystarczy po wypaleniu przelecieć je drucianą szczotką. Żeby wydobyć z niego połysk i gładkość trzeba się znacznie bardziej narobić 🙂 Do tego matowe wykończenie pozwala ukryć to i owo, a wybłyszczone srebro ukazuje wszelkie niedoskonałości w pełnej krasie 🙂 Na ptaśkach po wypolerowaniu doskonale było widać najmniejszą nierówność, że już nie wspomnę o wypukłościach po wybuchach 😉
Ale wizja to wizja, nie ma gadania 😉
Została mi więc tylko końcóweczka – oksyda 🙂 Zwykłej na gorąco akurat nie miałam, ale miałam jakąś nieużywaną jeszcze oksydę tęczową. Wprawdzie była przeterminowana o rok z kawałkiem, ale kto by tam zwracał uwagę na takie detale 😉
Zabrałam się więc za przygotowywanie kąpieli wodnych, słoiczków, ogrzewania i cudowania ogólnego, bo oksyda tęczowa to takie coś, co jest w postaci dwóch płynów. Nagrzewa się je z osobna a potem łączy i powinno działać. U mnie jednak nie podziałało zupełnie – wprawdzie płyny przybrały mleczną barwę po połączeniu, zaczęły się wydobywać jakieś magiczne dymy i opary, nie zdziwiłabym się nawet widząc Dżina, ale poza efektami specjalnymi – efekt działania na srebrze był żaden 😉
Następnego dnia wyruszyłam więc zanabyć oksydę na gorąco, bo wiadomo – nadanie konturom ptaszków turkusowej barwy to jest sprawa najwyższej wagi i czekać nie może, co to to nie 😉
Bezpośrednio po powrocie zagrzałam oksydę i zabrałam się za nakładanie jej pędzelkiem, po troszkę, czekając aż pojawi się pożadany kolor. Oksyda, jak to oksyda, zeżarła mi komplet pędzelków, ale coś tam zaczęło się dziać. Srebro zrobiło się żółte, potem pomarańczowawe, brązowe i już myślałam, że będzie z tego kicha, bo pojawiała się czerń, czyli efekt końcowy, aż tu nagle – ni stąd, ni zowąd – turkus!
Mimo wszystko nie wyszło to do końca tak jak chciałam. Turkus był, owszem, ale głównie na częściach wypukłych, czyli tych, z których i tak ostatecznie byłby starty. Kontury ptaśków szybko zrobiły się fioletowawe, a serduszka wpadły nawet w całkiem przyjemną fuksję.
Te serduszka przekonały mnie do zakończenia oksydowania 🙂 Doszłam do wniosku, że w sumie fioletowe kontury ptaśków też będą dobre, a rzemień mogę założyć śliwkowy, nie turkusowy 🙂
Trochę mierził mnie fakt, że zupełnie inaczej niż AC zoksydowały się elementy ze srebra 925 – praktycznie od razu zrobiły się grafitowe:
Zresztą ogólnie widać, że AC łapało oksydę na gorąco specyficznie – zdecydowanie najładniej, najszybciej i najrówniej oksydowało się to, co matowe. Wypolerowana na błysk blaszka łapała kolor nierówno i pokazywały się na niej ciapki:
Ostatecznie jednak, podczas ściągania oksydy z wypukłuch części wisiora, piękne, tęczowe barwy traciły nasycenie i w polerowanym miejscu fioletowo-turkusowe zagłębienia stawały się zwyczajnie czarno-grafitowe, zupełnie jak po najnormalniejszej oksydzie na zimno:
Wyszło więc na to, że moja fiksacja na punkcie turkusu, bieganie po oksydę na gorąco, ostrożne dokonywanie zabiegów i wszelkie inne starania były zuepłnie bezsensowne, bo równie dobrze mogłam ptaszki utopić w najnormalniejszej oksydzie i efekt byłby dokładnie identyczny 🙂 Przynajmniej w przypadku tego konkretnego wisiora (wyobrażam sobie bowiem, że gdyby biżut był bardziej przestrzenny, kolorowy efekt mógły się utrzymać w większych zagłębieniach).
Chciałoby się rzec, jak wieszcz Rewiński 😉
Ostatecznie więc przód wisiora prezentuje się następująco (widać między serduszkami wypukłości po wybuchach :)):
przy czym noszę go jednak na srebrnym łańcuszku-żmijce, a nie na rzemieniu 🙂
Tył z kolei zostawiłam tak, żeby przedstawiał całą historię narodzin ptaśków 🙂 (lubię, jak przedmioty mają duszę i widać po nich, co przeszły :)).
Pozostała więc ostatecznie przylutowana w akcie kompromisu rurka, powierzchni nie wykończyłam w żaden sposób – została taka, jaka była po wstępnym przetarciu drucianą szotką. Do tego widać na niej inicjały imion twórców czynnych lub biernych 😉 (za wyjątkiem moich, które akurat pechowo znikły na skutek wybuchu 😀 bezczelne) i pęknięcia przypominające niedosuszenie pracy. Kolorki z kolei to pamiątka po oksydowaniu na gorąco, po którym z przodu nie został najmniejszy ślad 🙂
Może niezbyt to efektowne, ale dla mnie ma swój czar 🙂
Nie da się ukryć, że mam do tego wisiora wyjątkowy sentyment i często go zakładam 🙂 Powstał w radosnym szale twórczym, ma milion technicznych porażek i niedociągnięć, a do tego jest zupełnie niepoważny, ale i tak (albo właśnie dlatego) go uwielbiam 🙂
A jak Wam się widzą moje ptaszki? Mogą być?
Bo kocio je chyba polubił 🙂