|

Jeszcze gołębia nam, kurczę, brakowało! ;)

Jakoś tak się dzieje, że nasz dom często staje się przystanią dla różnej maści bożych stworzeń. Wiele egzemplarzy mniej i bardziej dziwnych się przez niego przewinęło, bardzo wiele. Początki były w sumie dość niewinne – do stałego kociego grona dołączyła mała znajda podbalkonowa, Katrina, zwana Małym Kotem, Małym Koniem, Kotonem, Kot-woreczkiem, Memukotem, aż wreszcie – Memulkiem 😉 Znacie kogoś, kto ma tak bogaty zestaw pseudonimów?

Potem długo, długo był spokój, po którym nastąpił urodzaj – na prawie dwa lata przyszła do nas bezdomna, szylkretowa koteńka Manisława – stara, bezzębna, głucha, wychudzona, z powydziobywanym przez ptaki futrem. Po jednej wizycie z Manią u weta, do domu wróciliśmy nie z jednym, a z trzema kotami. Ktoś przyniósł ośmiodniowe maluszki do uśpienia, wet zapytała więc bez większej nadziei, czy nie chcemy dwóch kotów. Nie planowaliśmy powiększać stada, ale co było robić 🙂 Nanokitki zamieszkały w naszej sypialni, ogrzewane ciepłą wodą w butelce po pepsi i karmione ze smoczka.

Nanokitki

Z czarnulki nazwanej Gilgotką wyrosła urocza panna, która zamieszkała u naszej koleżanki 🙂

Gilgotka

I jesli myślicie, że była długo samotna, to jesteście w błędzie. Nie upłynęło bowiem wiele wody w Wiśle i w naszym domu znalazły się kolejne cztery generatory bałaganu, znane szerzej jako minikitki:

Minikitki

Gdy podrosły, dwie czrne panny, Dubeltówka i Jednostrzałka, znalazły dom tam, gdzie Gilgotka 😉 A dwóch białawych kawalerów, Krówek i Łaciatek, dołączyło do stada mojej mamy, to jest do toruńskich pierniczków: Ramzesa i Ferdusia, które, a jakze by inaczej, też dłuższy czas hospitalizowane były u nas 😉 (to te dwa po bokach)

Toruńskie pierniczki

Gdzieś w międzyczasie mieliśmy też bardziej przelotnych gości, jak czarny kotek Tosiek, którego z piwnicy przyprowadziła nasza najstarsza koteńka, jak Zbysio, który parę dni spędził u mojej mamy, ale był tak uroczy, że szybko znalazł dobry, stały domek 🙂

Kot Zbigniew

Zdarzało się nam także deliberować nad losem zranionych przez nasze koty srok, odnosoć zabłąkane jeże do stada zamieszkującego ogród,

Jeżu

przygarniać na tymczas psy w potrzebie (btw – Klony nadal szukają domu!), ale gołębie… No gołębi to jeszcze nie było.

Ale już są. To znaczy jest. Wczoraj wyszłam robić zdjęcia i skończyło się na przyniesieniu gołębia. Bo to tak zawsze jest, ni stąd ni zowąd: człowiek idzie do lecznicy z jednym kotem i wraca z trzema. Wychodzi na zakupy i wraca z jeżem. Wychodzi fotografować i wraca z gołębiem. Czasem myślę, czy nie najlepiej by było w ogóle się z domu nie ruszać, ale wtedy mogłoby być gorzej – słyszeliście pewnie o tym, jak babka poszła do kibelka i znalazła w muszli klozetowej anakondę czy innego tam boa dusiciela o_O To ja już wolę pozostać przy dotychczasowym kalibrze 😉

W każdym razie od wczorajszego popołudnia w kotowstrzymywaczu, to jest w kocim transporterze, mieszka sobie gołąb. Gołąb w jakiś magiczny sposób zmaterializował się w naszym ogrodzie, dosłownie z metr od miejsca, gdzie robiłam fotki nowej kolekcji biżuteryjnej. Ja go nie zauważyłam, ale błyskiem zoczył go pies. Początkowo myślałam, że Lisek coś mu zrobił, bo gołąb jak gdyby nigdy nic siedział na trawie i ani myślał odlecieć. Zagoniłam więc psy i koty do domu, wezwałam wsparcie i okazało się, że gołąb zupełnie nie boi się ludzi i daje sie brać na ręce, ale nie potrafi latać 🙁 Przelatuje góra 3 metry, ale to raczej walka o utrzymanie się  w powietrzu, bo do góry się nie wznosi 🙁

Gołębiu

Gołebiu

Niewiele myśląc zgarnęliśmy gołębia do domu (obawiałam się, że w ogrodzie, przy naszym zagęszczeniu kotów, długo by nie pożył), podstawiliśmy pod dziób słonecznik oraz wodę i rzuciliśmy się przeczesywać net w poszukiwaniu kogoś, kto wie cokolwiek o gołębiach, bo nasza wiedza ogranicza się w zasadzie do tego, że gołębie są, a wet w niedzielę przyjmuje tylko na druuuugim końcu miasta i nie odbiera telefonów.

Wydawało nam się, że ten przystojniak musi być czyjś, bo nie wygląda jak zwykły gołąb, taki gołąb-gołąb z krakowskiego rynku 😉 Tyle, że nie miał obrączki, a nie kojarzyłam, żeby ktoś w pobliżu gołębie hodował. Myśleliśmy co zrobić z tym fantem, bo jako żywo, gołębia mieć nie możemy, bez hec 🙂 Niby możnaby go do schroniska odwieźć, ponoć ktoś tam już kiedyś wparował z łabędziem w worku na plecach, więc pracownicy z całą pewnością by się nie zdziwili 🙂 Ewentualnie do zoo. Póki co udało nam się jednak dowiedzieć, że to prawdopodobnie gołab ozdobny, srebrniak, a jego zachowanie świadczy o tym, że jest wycieńczony 🙁 I że jeśli na wodzie z miodem, słoneczniku i ryżu przeżyje dzień, to już się potem pozbiera, odfrunie i przyłączy się do jakiegoś stadka. Oby, oby, bo pan gołębiu jest bardzo sympatyczny, serio. Daje się głaskać (wiem, wiem, że się nie powinno, ale już za późno…), jest śliczny i dobrze mu z oczu patrzy 😉 Mam nadzieję, że się pozbiera 🙂

Update: Gołębiu jednak nie zyje 🙁 Strasznie go szkoda, bo fajny był i zaczęliśmy się nawet kumplować… 🙁

Podobne wpisy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *